-

-

poniedziałek, 9 stycznia 2017

środa, 24 grudnia 2014

Epilog

Wróciliśmy do zimnego, wietrznego i deszczowego Poznania. Pewnie trochę nam zajmie aklimatyzacja. Na szczęście jeszcze kilka dni wolnych od pracy. Wróciliśmy (przynajmniej autor) zmęczeni fizycznie ale wypoczęci psychicznie. Za nami nieco ponad 30 godzin podróży powrotnej z Santiago przez Madryt i Berlin. Za nami podróż przez dwa kraje, przez ich miasta i bezdroża. Za nami ogromne Buenos Aires, nieco mniejsze Santiago, średniej wielkości Salta czy Valparaiso oraz maleńkie i urocze Cafayate, Cachi, Humauaca, Purmamaraca, Tilcara i inne, których na swojej drodze napotykaliśmy wiele.

Lamy nas nie zagryzły, choć trzeba przyznać że mieliśmy pewne obawy przed zbliżaniem się do nich. Pingwiny widzieliśmy jedynie w zoo ale rezygnacja ze zwiedzania południa kontynentu była niestety obarczona tego rodzaju konsekwencją. Nie udało się dotrzeć do Urugwaju ale to nie znaczy, że został definitywnie spisany na straty.

Plan wyjazdu zrealizowaliśmy niemal w całości co jest dość nietypowe i niespodziewane. Żadne z miejsc do których trafiliśmy nas nie zniechęciło i nie odepchnęło. Najbardziej chyba zachwyciła północna Argentyna wraz z wąwozami, górami, Indianami, winnicami i kolonialną Saltą. Wybraliśmy te strony w miejsce chilijskiej pustyni Atacama i absolutnie nie żałujemy. Widoki piękne, ceny o wiele niższe a turystów bardzo mało. I choć może kiedyś przyjdzie czas by wybrać się na Atacame, to w tej chwili nasza decyzja  wydaje się być trafna.

Objedliśmy się wołowiną i wieprzowiną. Wypiliśmy morze argentyńskiego wina. Wróciliśmy do Polski z nieodpartą potrzebą jedzenia warzyw. Tęsknimy przede wszystkim za pomidorami, których zarówno w Chile jak i Argentynie jedliśmy bardzo mało. Chile to kraj, w którym wyjątkowo rygorystycznie dbają o dobro swoich producentów żywności. Obowiązuje całkowity zakaz wwożenia do kraju wyrobów pochodzenia roślinnego i zwierzęcego, przez co ceny utrzymują się na wysokim poziomie. Przyzwoita sałatka warzywna w restauracji potrafi kosztować znacznie więcej od wielkiego, smażonego kawałka wołowiny wraz z przekraczającą zdrowy rozsądek ilością frytek.

Na każdym kroku spotykaliśmy się z życzliwością i sympatią miejscowych, którzy choć nie znają angielskiego są zawsze chętni do rozmowy czy pomocy. Poznaliśmy sporo Polaków będących, tak jak my, na indywidualnych, samodzielnie organizowanych wyjazdach. Wszyscy okazali się ciekawymi i miłymi ludźmi, co wobec dotychczasowych doświadczeń z rodakami wydaje nam się na tyle nietypowe, że o tym piszemy.

W drodze powrotnej, w związku z niskimi temperaturami w Madrycie, postanowiliśmy nie opuszczać lotniska i dotrwać do czasu odlotu samolotu do Berlina. Samo lotnisko jest gigantyczne, ma wiele miejsca na wypoczynek, a ceny jedzenia i picia są niższe niż na Okęciu. Przeczekanie zatem kilku czy nawet kilkunastu godzin na lotnisku nie powinno stanowić większego kłopotu. Z Berlina wróciliśmy zarezerwowanym wcześniej busem firmy Berlin Express, który odebrał nas z lotniska i w nieco ponad 3 godziny (wraz z oczekiwaniem na innych pasażerów na Schonefeld) zawiózł na poznański Dworzec Zachodni.

Tak kończy się pierwsza wyprawa do Ameryki Południowej. Wszystkim, którzy śledzili chaotyczne i pisane w dużym tempie relacje, dziękujemy za cierpliwość i miłe słowa. Tych zainteresowanych wymianą doświadczeń czy poszukujących dokładniejszych informacji zachęcamy do kontaktu. 

sobota, 20 grudnia 2014

Valparaiso

Dwa dni biegaliśmy po Valparaiso. Owe dwa dni spowodowały, że miasto awansowało do czołówki najładniejszych jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Zachwyciliśmy się kolorowymi domami zbudowanymi na wzgórzach wyrastających wprost z oceanu. W osłupienie wprawiły nas stuletnie windy-kolejki szynowe wwożące pasażerów na wzgórza. Miasto jest wręcz labiryntem uliczek o szerokości czasem nieprzekraczającej metra.

Wczoraj udało nam się załapać na darmowe zwiedzanie z przewodnikiem. Zarówno w Santiago jak i tutaj organizowane są tego rodzaju akcje, a przewodnicy pracują jedynie za napiwek. Jest to świetna opcja. Wydaje nam się, że gdybyśmy zdecydowali się zupełnie na własną rękę odkrywać Valparaiso, przegapilibyśmy wiele. Wszędzie pełno tu ukrytych przejść, schowanych schodów i wind. Nawet posiłkując się mapą, szansa trafienia w najciekawsze miejsca jest nikła lub mocno ograniczona. Dzięki tej 3-godzinnej wycieczce poznaliśmy historię oraz odkryliśmy największe zalety miasta, dzięki którym Valparaiso wpisano na listę dziedzictwa światowego UNESCO. Poza tym wjechaliśmy zabytkową windą na wzgórze, przejechaliśmy się niemal równie zabytkowym trolejbusem oraz spróbowaliśmy lokalnego alkoholu o dźwięcznej nazwie chicha.

Później, nauczeni już w jaki sposób należy się tu poruszać, spacerowaliśmy sami. Zjedliśmy raczej marny obiad w chińskiej restauracji, kupiliśmy bilety do Santiago na niedzielę, wypiliśmy po litrowym piwie Escudo i wróciliśmy do hotelu. Mieszkamy w Ibisie, który nie tylko jest położony w samym centrum miasta ale też ma największe pokoje jakie dotychczas w tej sieci widzieliśmy. Miejscówka naprawdę godna polecenia.

Dziś spędziliśmy trochę czasu wylegując się na plaży w pobliskim Vina del Mar. Niby to inna miejscowość ale tak naprawdę to takie nasze Trójmiasto. Wszystko to się ze sobą łączy, trudno znaleźć granicę. Ocean piękny, fale dość spore, tylko pogoda nie zachwycała. Dzisiejszy dzień był pochmurny i najzimniejszy od czasu gdy przybyliśmy do Ameryki. Do Valparaiso wróciliśmy pieszo. W sumie przeszliśmy około 16 km po drodze zachwycając się ogromnymi pelikanami krążącymi nad plażami oraz lwami morskimi zamieszkującymi małą wysepkę przy porcie. Zjedliśmy świetną wołowinę wraz z milionem frytek i teraz w towarzystwie chilijskiego wina spisujemy wspomnienia.

Jutro ostatni cały dzień w Chile. Około 14 będziemy w Santiago. Zamierzamy spędzić wieczór zwiedzając kluby w Barrio Belavista.

czwartek, 18 grudnia 2014

1600 km czyli krótka podróż znad jednego oceanu nad drugi

32 godziny. Od wyjścia z hotelu w Buenos Aires do wejścia do hotelu w Valparaiso. Dotarliśmy.

Autobus ze stolicy powinien był wyjechać o 14, wyjechał 45 minut później. W Mendozie mieliśmy być o 7 rano by spokojnie przesiąść się do autobusu jadącego do Chile o 8.30. Byliśmy o 8.29. Zaczekali, choć kosztowało nas to trochę nerwów.

Na granicy spędziliśmy 4 godziny czekając w kolejce, która wcale nie była długa. Planowo powinniśmy być w Valparaiso o 16.30, byliśmy o 19.30. Prawda jest taka, że tutaj nikomu oprócz nas się nie spieszy.

Jechało się miło. Dało się spać nawet na fotelach nierozkładających się do pozycji horyzontalnej. Około godziny 22 zatrzymali się w jakiejś argentyńskiej wsi, zaprowadzili do restauracji i podali obiad na koszt firmy. Najśmieszniejsze jest to że owa restauracja nazywała się Varsovia.  


Przed nami dwa dni zwiedzania miasta i napawania się widokiem Pacyfiku.

wtorek, 16 grudnia 2014

Don't cry for us Argentina

Minął ostatni dzień zwiedzania Argentyny. Świetny kraj, wspaniała przyroda, monumentalne Buenos i wyjątkowo sympatyczni ludzie. Kilka krajów już w życiu widzieliśmy, ale tylu tak miłych i otwartych osób nie spotkaliśmy nigdzie. Wszyscy byli dla nas niezwykle pomocni, nawet jeśli nie znali słowa po angielsku. Przechodzący ulicami ludzie się uśmiechają. Pozdrawiają nawet umundurowani policjanci z długą bronią i w kuloodpornych kamizelkach. Nikt nie domaga się napiwków, nikt nie próbuje oszukiwać. Byliśmy tu niemal 2 tyg. i codziennie spotykaliśmy się z sympatią. Żal nam stąd wyjeżdżać.

Nogi bolą. Kolejne kilkanaście kilometrów zaliczone. Hitem dnia okazał się zabytkowy cmentarz La Recoleta, na którym spoczywają mniej i bardziej zasłużeni Argentyńczycy w tym bohaterka kraju Eva Peron. Cmentarz jest zupełnie inny niż te które znamy. Nie ma ani jednego grobu a zamiast nich zbudowano kilkaset (kilka tysięcy?) grobowców. Niektóre z nich wyglądają jak domy, inne są mniejsze, a w większości można dostrzec stojące za szybami trumny. Zabudowa jest bardzo ciasna, a spaceruje się po alejkach o szerokości często nie przekraczającej metra. Wiele z budowli zdobionych jest rzeźbami, które równie dobrze mogłyby znajdować się w muzeum. Zgodnie twierdzimy, że piękniejszego cmentarza nie wdzieliśmy jeszcze nigdy.


Jutro o 14 wsiadamy do autobusu i ruszamy na zachód. Nad Pacyfikiem będziemy dopiero po ponad dobie. Na następny wpis zatem, będziecie musieli Szanowni Czytelnicy, zaczekać nieco dłużej niż zwykle.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

zdjęcia z Cafayate i drogi do Cachi


A że jest ich dużo trzeba kliknąć poniżej :)

Spaceros w Buenos

24 km pieszej wędrówki za nami. Powoli poznajemy miasto włócząc się ulicami wzdłuż wybrzeża. Wodę jednak widzimy jedynie w dokach. Rio de la Plata jest na razie skutecznie przed nami schowana po drugiej stronie doków i jak dotychczas nie udało nam się ocenić czy faktycznie wygląda to tak jakby było się nad oceanem. Dziś załatwiliśmy bilety autobusowe na środę do Valparaiso. Wyjeżdżamy o 14 a na miejscu będziemy po 26 godzinach. Po drodze półtoragodzinna przesiadka w Mendozie. Będzie ciężko szczególnie że mamy dwa miejsca sypialne i dwa siedzące. Więcej sypialnych nie było.

Po obiedzie, składającym się z fantastycznych kiełbasek chorizo, dotarliśmy do robotniczej dzielnicy La Boca. Słynącej z murali i pomalowanych w różnokolorowe, jaskrawe barwy domów. Tutaj siedzibę ma klub Boca Juniors, któremu wg Wikipedii kibicuje 41% Argentyńczyków. Obeszliśmy stadion dookoła, obfotografowaliśmy co się dało i dość szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę domu, bo dzielnica szczyci się złą sławą i po zmroku ponoć jest tu niebezpiecznie.


Jutro ostatni dzień zwiedzania stolicy. Spróbujemy odnaleźć grób Evity Peron i w końcu spojrzeć na rzekę, która ponoć w porywach ma 220 km szerokości. 

niedziela, 14 grudnia 2014

Huraganowe święto demokracji

Od wczoraj jesteśmy w Buenos Aires. Dolecieliśmy w niecałe 2 godziny, argentyńskimi liniami LAN Argentina, na pokładzie Airbusa A320. Na lotnisku świetnie zorganizowane biura pośredniczące w transporcie znacznie ułatwiły nam dotarcie do hotelu. Zasada jest prosta. Należy udać się do okienka, poinformować o adresie do którego się zmierza a sympatyczny i mówiący po angielsku pan załatwia całą resztę – odbiera zapłatę z góry, przywołuje przez radio kierowcę i przekazuje mu dane dotyczące miejsca destynacji. Kierowca prowadzi do auta, pakuje bagaże a potem pod hotelem nawet nie domaga się napiwku.

Hotel mamy znakomity. Czterogwiazdkowy, w samym centrum miasta. Dzięki promocji na booking.com za pokój płacimy jakieś 160 zł za noc. Do Plaza de Mayo – głównego placu stolicy mamy około 500 metrów.

Wczoraj po przylocie wyszliśmy na spacer i po przejściu 300 metrów postanowiliśmy się najeść. Gdy wchodziliśmy do zupełnie nie-turystycznej knajpy na dworze rozpętało się prawdziwe piekło. Coś na kształt huraganu trwało w sumie około 2 godzin i spowodowało że ulice i chodniki zamieniły się w rzeki. My na szczęście w tym czasie objadaliśmy się grillowanym kurczakiem i opijaliśmy piwami. W międzyczasie zdążyliśmy stać się atrakcją baru a słowa Polonia i Polacco przewijały się w rozmowach wszystkich stołujących się tam miejscowych. Trzeba dodać, że 13 grudnia Argentyna obchodziła 31 rocznicę wprowadzenia demokracji a wszystkie uroczystości odbywały się na wypełnionym po brzegi, znajdującym się 200 metrów od nas placu. Rozpolitykowani Argentyńczycy byli ciekawi jak to jest u nas, kto jest prezydentem i czy tez wybierany jest demokratycznie. Rozmowy prowadzone mieszanką hiszpańskiego, angielskiego i migowego były zatem mocno zabawne.


Dziś piękna pogoda więc zdołaliśmy już w sumie przejść 17 km. Najpierw bardziej szczegółowe zwiedzanie Plaza de Mayo z katedrą, ratuszem i pałacem prezydenckim, później spacer po dzielnicach Monserratt i San Telmo. W międzyczasie odwiedziny w dwóch przystaniach promowych w celu nabycia biletów do Urugwaju. Mieliśmy udać się tam – na drugą stronę rzeki De La Plata wodolotem, jedynie na kilka godzin, by zwiedzić wpisaną na listę UNESCO Colonię de Sacramento.  Niestety ceny tej wycieczki wydają nam się zbyt wygórowane a opinie o samej Colonii są mocno zróżnicowane. Tym samym zdecydowaliśmy o rezygnacji z Urugwaju. Postawiliśmy poświęcić dzień więcej na eksplorowanie stolicy i jej okolic. Zamierzamy tu spędzić jeszcze trzy noce a potem udać się w drogę powrotną do Chile.

sobota, 13 grudnia 2014

Zdjecia z Quebrada de Cafayate

Ostatnie chwile na północy

Wczorajszy dzień minął bez bardziej efektownych wydarzeń. Po śniadaniu wymeldowaliśmy się z najlepszego jak dotąd hotelu i nieco okrężną drogą, zwiedzając po drodze prekolumbijskie ruiny twierdzy, wróciliśmy do Salty. Dziewczyny na zmianę prowadziły auto tym samym wszyscy mamy zaliczone drogi i bezdroża Argentyny za kółkiem.

Zwrot samochodu odbył się zadziwiająco bezproblemowo a właściciel wypożyczalni sprawdził je jedynie zwyczajowym kopnięciem w opony.

Trafiliśmy na typową południowoamerykańską fiestę kibiców, którzy świętowali wygrany mecz stołecznego klubu Boca Juniors. Cały rynek wręcz dudnił do późnych godzin od trąb, bębnów, piszczałek i innych akcesoriów. A wszystko to w bożonarodzeniowej oprawie pośród drzewek ustrojonych bombkami.

Później już tylko obiad (tym razem dla odmiany wieprzowina) i wypoczynek w hotelu Samka, w tym samym w którym już wcześniej spędziliśmy 3 noce.
   

Teraz jesteśmy na lotnisku i za chwilę odlatujemy do Buenos.

piątek, 12 grudnia 2014

Ruta 40 i mgły na wysokościach

Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w góry. Miejsce docelowe – Cachi – mała miejscowość u stóp góry wznoszącej się na niemal 7 tys. metrów. Prowadzi do niej droga numer 40 – najsłynniejsza w Argentynie, a może nawet w całej Ameryce Południowej ciągnąca się od granicy z Boliwią aż po południową Patagonię. Niestety droga, jak to w Argentynie, na wielu swoich odcinkach bywa szutrowa. I taki właśnie, studwudziestokilometrowy odcinek przyszło nam przebyć. Na szczęście widoki za oknem wszystko wynagrodziły i po czterech godzinach jazdy (wliczając w to kilkanaście postojów na zdjęcia) byliśmy u celu.

Na miejscu zastaliśmy miasteczko z parterowymi domami bielonymi wapnem skupionymi wokół jednego, centralnego placyku z pięknym osiemnastowiecznym kościołem. I choć było to zaledwie kilka ulic, to atmosfera miejsca robiła wrażenie. Nad nami górował masyw Nevado de Cachi, którego łyse szczyty pokryte były śniegiem.

Zjedliśmy najlepszą jak dotąd krowę z cebulą, papryką i ziemniakami. Przespacerowaliśmy się po sennym miasteczku i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wybraliśmy dłuższą trasę, która na mapie wydawała nam się łatwiejsza. I pewnie była, z wyjątkiem trzydziestokilometrowego odcinka przez park narodowy, który wspinał się na wysokość niemal 3,5 tys. metrów. Niestety spory fragment drogi musieliśmy przebyć we mgle, która powodowała że jazda była nieco nerwowa. Na szczęście, na niższych wysokościach mgła zniknęła i już bez przeszkód dotarliśmy do Cafayate około 21.


Wieczór spędziliśmy siedząc nad basenem i próbując kolejnych trunków z okolicznych winnic. Dziś wyruszamy z powrotem do Salty, gdzie oddamy auto, przenocujemy i rano polecimy do stolicy. 

Zdjęcia z Quebrada de Humauhaca

środa, 10 grudnia 2014

Zdjęcia z Salty

Lamy, kaktusy i wina nieskończona ilość

Cafayate. Góry, winnice, kanion, kaktusy. Wina za 3 zł. Za jakieś grosze wynajęliśmy pokoje w fantastycznym, stylizowanym na kolonialny hostelu z basenem. Mała miejscowość pośród czerwonych skał kanionu. Znów jesteśmy zachwyceni.

Kilka godzin trwała podróż z Salty. Wyjechaliśmy koło 11. Początkowo droga była dość monotonna. Fantastyczne widoki rozpoczęły się dopiero po jakichś 50 kilometrach, gdy wjechaliśmy do kanionu. Od tego momentu zatrzymywaliśmy się z tysiąc razy. Fotografowaliśmy wszystko co się dało. Za każdym zakrętem drogi pojawiał się nowy genialny widok. Wreszcie znaleźliśmy lamy, które jednak z pewną niechęcią dały się fotografować.


Dojechaliśmy do Cafayate około 15, zjedliśmy kolejną krowę z frytkami i obecnie raczymy się tym co miejscowość ma najlepszego do zaoferowania. Wszędzie tu wino. Niemal każdy dom ma swoją winnice a ceny są wręcz zabawne. Dziś zatem odrobina relaksu a jutro naszą Dacią ruszymy w wysokie góry.

wtorek, 9 grudnia 2014

Super Dacia, konie, krowy i droga do Humahuaca

Dzień to był niezwykły. U nas godzina 23 i właśnie wróciliśmy do hotelu, otworzyliśmy wino i dochodzimy do siebie po tym co dziś przeżyliśmy.

Przede wszystkim, zaraz po śniadaniu, w tempie wręcz ekspresowym udało się kupić bilety na lot do Buenos Aires. Cena – 600 zł za osobę to dokładnie to czego się spodziewaliśmy więc bez wahania wybraliśmy drogę powietrzną zamiast dwudziestogodzinnej jazdy autobusem, tańszej jedynie o połowę. Tym samym możemy zostać na północy do soboty. Wylatujemy do stolicy 13 grudnia o 11:45. My będziemy lecieć a ktoś inny w tym czasie w Polsce będzie maszerować. Nie zamienimy się za nic.

Po zakupie biletów okazało się że znów nie mamy gotówki. Błyskawiczne targi z pierwszym napotkanym cinkciarzem i kolejna udana transakcja. Nabieramy wprawy. Dziś dostaliśmy za dolara już 12,60 pesos.

Samochód. Tu spodziewaliśmy się dłuższej przeprawy i początkowo wyglądało nieciekawie. W pierwszej wypożyczalni mieli samochody dostępne dopiero od jutra a tracić dnia nie chcieliśmy. W planie mieliśmy wypożyczenie auta na 4 doby, tak by oddać je w piątek wieczorem lub w sobotę rano. Nie rezerwowaliśmy z góry przez internet i koniec końców okazało się to strzałem w dziesiątkę. W Europcar dostaliśmy jedyne auto jakie mieli – Renault Duster (u nas Dacia) za około 1000 zł z pełnym ubezpieczeniem i bez limitu kilometrów. Właściciel wypożyczalni ładnie mówił po angielsku więc załatwienie formalności zajęło jedynie 30 minut. Początkowo nieco kręciliśmy nosami na ten francusko-rumuński wynalazek  ale teraz jesteśmy zachwyceni. Auto jest duże, wygląda jak terenowe i doskonale radzi sobie z lokalnymi drogami, które często bywają szutrowe.

Wyruszyliśmy od razu. Na północ. Celem był wpisany na listę UNESCO kanion Humahuaca. Odległość od Salty – 240 km. Wojtek za kierownicą a autor w roli nawigatora. Początkowo było dość nerwowo bo lokalsi jeżdżą co najmniej dziwnie i nie do końca przejmują się przepisami.

Już 20 km od Salty wjechaliśmy w góry a droga krajowa numer 9 zaczęła się zwężać. Z każdym kilometrem była mniejsza i niknęła w oczach. Po chwili jechaliśmy przez góry czymś co, co prawda, wciąż było drogą krajową ale szerokość miało mniejszą niż niektóre drogi rowerowe w Poznaniu. 50 km pokonywaliśmy niemal 2 godziny. Co kawałek mijaliśmy stojące przy samej drodze (czasami na niej) krowy i konie.

Dopiero po minięciu Jujuy droga stała się znośna i wjechaliśmy do kanionu. Gigantyczne skały po obu stronach szosy mieniły się kilkunastoma odcieniami czerwieni i brązu. Dziewczyny siedzące z tyłu dokonują cudów by przez otwarte okna samochodu sfotografować wszystko co istotne. Po raz pierwszy zatrzymaliśmy się w wiosce Purmamarca. Kurz, gliniane domostwa wymalowane w bardzo jaskrawe barwy, mały, biały kościółek z XVIII wieku a wszystko to pośród skał kanionu. Prawie jakbyśmy cofnęli się w czasie. Turystów mało. Zjedliśmy obiad w jednej z kilku knajp, zrobiliśmy milion zdjęć i ruszyliśmy dalej.

Sześćdziesiąt kilometrów dalej, cały czas w kanionie – miejscowość Humahuaca. Sami prawdziwi Indianie. Bielony wapnem ratusz, kościół i pomnik na wzgórzu z widokiem na miejscowość i otaczające ją góry. Coraz niżej opadają nam szczęki. Coraz częściej nie możemy uwierzyć że tu jesteśmy.

Wracamy bo goni nas czas. Jesteśmy ponad 200 km od domu a czeka nas przeprawa przez góry. Po drodze kolejne miasto kanionu - Tilcara. Wygląda podobnie do poprzednich ale dziś moglibyśmy zwiedzić każdą liczbę tego rodzaju miejscowości. Znów wspinamy się pośród parterowych zabudowań, pokrytymi kurzem uliczkami i krążymy bez celu zachwycając się niezmiennie.

Tankujemy paliwo – 3,5 zł za litr i wracamy do domu. Wojtek wytrwale prowadzi. W górach wąsko i tym razem ciemno. Ruch niemal zerowy, choć biegające po drodze konie powodują, że jazda bywa nieco stresująca. O 22:30 docieramy do hotelu. Jak dotychczas był to najlepszy dzień całego wyjazdu


Jutro Cafayate i okolice.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Głód w czasie sjesty oraz mało wysmażona krowa

Salta zwiedzona. Fantastyczne miasto. Ponoć najbardziej kolonialne ze wszystkich argentyńskich miast. Spacerując ulicami człowiek czuje się momentami jak na westernie Sergio Leone.

Wjechaliśmy kolejką na szczyt Cerro San Bernardo, z którego rozciąga się widok na całą okolicę. U góry piwo i dobre dwie godziny napawania się widokami. Potem powrót do centrum i poszukiwanie dobrego obiadu. Tutaj uwaga: Podczas sjesty (do co najmniej godziny 19) właściwie nie da się nic zjeść. Miasto śpi. Już wcześniej w Mendozie zauważyliśmy, że trwająca około 4h sjesta powoduje, że co bardziej wygłodniali maja spore szanse na śmierć głodową. Dziś, pomimo palącej potrzeby napchania żołądków, zmuszeni zostaliśmy do powrotu do hotelu by w ciszy własnego pokoju znieść gorycz innych obyczajów. Dopiero o 20 mogliśmy w upatrzonej wcześniej, za sprawą rekomendacji trójkowego dziennikarza Tomasza Gorazdowskiego restauracji, zamówić obiad.  Każdy z nas na talerzu otrzymał co najmniej połowę krowy z frytkami i sałatką. Krowa jednak nie była zbyt dobrze wypieczona więc nie wszyscy zachwyciliśmy się nią w tym samym stopniu. Nie jesteśmy jednak pewni czy nie jest to wina naszej słabej znajomości hiszpańskiego bo kelner przyjmując zamówienie przebąkiwał coś o poziomie wysmażenia (albo tak nam się zdawało). Tak czy inaczej, kolacja z gigantyczną ilością mięsa, furą frytek, sałatkami i dwoma litrami wina kosztowała nas około 160 zł co przy czterech osobach nie jest ceną wygórowaną.


Potem jeszcze nocny spacer po mieście i powrót do hotelu około północy. Niestety nie udało się dziś kupić biletów do Buenos Aires ani też wynająć samochodu. Jutro będzie zatem nieco nerwowo.

Zdjęcia z Mendozy

Zdjęcia z przełęczy Los Libertadores

Opera i steki

Dziś spokojny dzień przeznaczony na zwiedzanie Salty. Tutaj jakieś katolickie święto tak więc większość obiektów zamknięta. Kościoły za to mają bardzo ładne. Wczoraj po zjedzeniu olbrzymiego kawału grillowanego mięsa, przespacerowaliśmy się po Salcie i koniec końców trafiliśmy na spektakl wystawiany na dziedzińcu dawnego ratusza. W fantastycznej scenerii XVIII wiecznego budynku obejrzeliśmy fragmenty różnych oper z muzyką na żywo.

Mamy nadzieję, że uda nam się dzisiaj kupić bilety do Buenos Aires i zorientować się w cenach wynajmu samochodu by objechać region w którym znajdujemy się obecnie.

niedziela, 7 grudnia 2014

Salta


Osiemnaście godzin w autobusie. Droga raczej dość monotonna, z minimalnym wręcz ruchem samochodowym ale cały czas z widocznymi na zachodzie Andami. Jesteśmy w Salcie.

Wczoraj pozwiedzaliśmy Mendozę. Dziwne miejsce. Zabytków właściwie nie ma więc zwiedziliśmy jedno muzeum pokazujące jak wyglądało miasto przed 1861 rokiem kiedy to trzęsienie ziemi definitywnie je odmieniło. Zrobiliśmy dobre 10 km spacerując bardzo sympatycznymi uliczkami. Zjedliśmy pierwszego w Argentynie wołowego steka, z których słynie ten kraj. Był znakomity. Około 18.30 już z pełnym dobytkiem udaliśmy się dworzec autobusowy i punktualnie o 20 odjechaliśmy na północ.

Autobusy w Argentynie są wygodne. Fotele są tylko trzy w rzędzie, rozkładają się prawie na płasko a miejsca na nogi jest więcej niż ktokolwiek potrzebuje. Na pokładzie serwowane są posiłki a do obiadu wino. Noc przespana bez większych kłopotów przez co podróż wydała się znacznie krótsza.

Półtora kilometrowy spacer do hotelu Samka, formalności związane z zameldowaniem, toaleta i za chwilę ruszamy na pierwszy spacer po Salcie. Na zewnątrz 26 stopni ale totalny brak wiatru. Wydaje się goręcej niż w Mendozie mimo że stopni jest o 10 mniej. Miasto otaczają góry. Na jedną z nich planujemy wjechać kolejką podobną do tej z Kasprowego Wierchu.

piątek, 5 grudnia 2014

i kolejne zdjęcia

Andy przebyte


Zostawiliśmy zachmurzone i zimne (11 stopni o 8 rano) Santiago. Bardzo wygodnym autobusem przejechaliśmy przez Andy drogą, którą zapamiętamy do końca życia. Już wcześniej czytaliśmy o wyjątkowości szlaku na przełęcz dzielącą oba kraje ale to co zobaczyliśmy przeszło nasze oczekiwania. Gigantyczne góry i droga wijąca się zakrętami aby w końcu dotrzeć do posterunku granicznego. Piękne. Zdjęć z przejazdu mamy sporo i w wolnej chwili coś opublikujemy.

Odprawa na granicy odbyła się bez przeszkód, choć oczywiście konieczne było wypełnianie durnych karteczek wjazdowych i wyjazdowych, wpisywanie swoich zawodów, adresów domowych i innych bzdur kompletnie nieprzydatnych. Cała procedura wraz z oczekiwaniem zajęła jakieś dwie godziny. Potem już spokojnie przebyliśmy resztę drogi do Mendozy w okolicznościach najpierw wysokogórskich a następnie pośród ciągnących się kilometrami winnic, z których ten region słynie.

Jeszcze na dworcu autobusowym wymieniliśmy dolary po czarnorynkowym kursie – 12 peso za 1 dolara (oficjalnie 8,5). Tutaj czarny rynek walut jest chyba nawet bardziej rozbudowany niż u nas w epoce cinkciarzy. Na każdym rogu można kupić peso. Zawsze po cenie lepszej niż oficjalna. Zabawne jest to, że czarnorynkowy kurs dolara jest oficjalnie publikowany w mediach obok kursu państwowego.  

Natychmiast po nabyciu waluty kupiliśmy też bilety na jutrzejszy, wieczorny autobus do Salty. Miejsca mamy właściwie leżące a w cenę wliczony jest catering. Kosztowały ok 300 zł co jest ceną nieco wyższą niż się spodziewaliśmy ale wyjścia nie było. Jutro o 20 ruszymy zatem na północ a droga zajmie nam około 17h.

Zaraz idziemy na pierwszy spacer po Mendozie, w której co prawda zabytków jest mało (częste trzęsienia ziemi zrobiły swoje) ale miasto ma niewątpliwy urok niskiej zabudowy, ogromnej ilości drzew przy ulicach oraz wielu parków. Temperatura na zewnątrz – 36 stopni więc drzewa stanowią tu rolę parasoli zacieniających.

czwartek, 4 grudnia 2014

A Santiago fajnym miastem jest

Trzeci dzień temperatur powyżej 30 stopni. Dziś okazało się, że Santiago to jednak fajne miasto. Prawdę mówiąc nawet jesteśmy mocno zdziwieni bo nie spodziewaliśmy się, że będzie nam żal stad wyjeżdżać. Pośród socjalistycznych wieżowców i ogólnego chaosu można tu znaleźć prawdziwe perełki takie jak dzielnica Bellavista czy Mercado Central – klimatyczny targ w kolonialnym stylu.

Obeszliśmy dziś centrum miasta zaliczając pałac prezydencki, wspomnianą wyżej Mercado Central, Barrio Lastarria – dzielnicę artystów o fajnym klimacie i równie fajnych jak i drogich knajpach, oraz Barrio Belavista – usytuowaną pod wzgórzem San Cristobal dzielnicę jednopiętrowych, nieco zaniedbanych, kolorowych budynków oznaczonych pięknymi muralami. Graffiti są tak piękne i tak nietypowe, że zwiedzanie dzielnicy polega przede wszystkim na zachwycaniu się kolejnymi rysunkami i fotografowaniu jeszcze jednej, niesamowitej pracy. Poza tym setki knajpek przyciągają klientów dwukrotnie niższymi cenami od tych w centrum miasta. Zjedliśmy, wypiliśmy i poszliśmy do pobliskiego zoo. I może byłby to fakt mało istotny gdyby nie to, że w owym zoo głównymi gwiazdami były pingwiny, które widzieliśmy pierwszy raz w życiu. Poza tym lamy, niedźwiedzie, kangury, lemury, kondory i flamingi. A wszystko to w fantastycznej scenerii wzgórza San Cristobal z widokiem na miasto i Andy.

Wróciliśmy pieszo do domu, robiąc po drodze zakupy na jutrzejszą podróż. Przed ósmą wybiegniemy z domu by zdążyć na autobus do Mendozy. Trudno przewidzieć kiedy będziemy mieli możliwość napisania kolejnej relacji.

zdjęcia2

środa, 3 grudnia 2014

Hablamos Espanol

Dziś nasze umiejętności językowe zostały pierwszy raz poważnie wystawione na próbę. Zadanie było proste – nabyć drogą kupna bilety na piątek do argentyńskiej Mendozy. Lokalizacja dworca autobusowego ustalona błyskawicznie. Dojazd metrem bez problemów. I tu nastąpiły schody, które można było pokonać jedynie poprzez wzniesienie się na absolutne wyżyny komunikacji międzyludzkiej. Wiele wysiłku nas to kosztowało ale zadanie zostało wykonane a nasza znajomość kilkudziesięciu hiszpańskich słów okazała się zadziwiająco przydatna. Dogadaliśmy się, kupiliśmy bilety i pojutrze przekroczymy Andy. Przy okazji okazało się, że wiodący chilijski przewoźnik – firma Tur-Bus w swoim systemie nie posiada kodu dla Polski. Sprzedali nam bilety tylko dlatego, że zrobili z nas Ukraińców dla których kod mieli dostępny. Miejmy nadzieję, że dla argentyńskich pograniczników nie będzie miało to znaczenia.

Drugim dzisiejszym celem było wzgórze San Cristobal. Sporych rozmiarów góra wznosząca się niemal w centrum miasta. Góra, z której wspaniale widać całe Santiago ale również gigantyczne i częściowo obecnie ośnieżone Andy. Na marginesie dodajemy (wszyscy zgodnie) że tak ogromnych gór wznoszących właściwie niemal na granicy miasta jeszcze nie widzieliśmy. Obawiamy się, że zdjęcia nie oddadzą tego wrażenia.

W każdym razie, po dojechaniu metrem do stacji Salvador, po przejściu sporego odcinka przez starą, składającą się z jednopiętrowych kolonialnych domów dzielnicę, rozpoczęliśmy wspinaczkę, która okazała się znacznie bardziej wymagająca niż można się było spodziewać. Na całej trasie nie spotkaliśmy nikogo poza bezpańskim psem (jest ich tu bardzo dużo), który całą trasę na sam szczyt pokonał wraz z nami, czekając na nas gdy odpoczywaliśmy.

Cały wierzchołek góry zajmuje sanktuarium maryjne. Wielka rzeźba, ołtarze, pielgrzymi…. I my domagający się piwa. Nie dostaliśmy więc decyzja o skróceniu pobytu na wysokości była wyjątkowo szybka. Widoki z góry były jednak fantastyczne co potwierdzą (chyba) zdjęcia. Zjechaliśmy na dół kolejką rodem z Gubałówki.

Obiad w chińskiej restauracji był znakomity. Generalnie jak na razie nie jesteśmy zachwyceni miejscowym jedzeniem. Chilijczycy kochają fast-foody. Wszędzie hamburgery, frytki i inne szybkie jedzenie którego nazwa brzmi ładnie ale koniec końców okazuje się kolejną kanapką, przekąską czy innym śmieciowym jedzeniem.

O godzinie 18 umówieni byliśmy z ekipą Polaków z różnych stron, którzy tak jak my dotarli do Chile dzięki promocji Iberii. Poznaliśmy się dzięki forum na fly4free.pl. Tak jak nie przepadamy za kontaktami z rodakami za granicą, tak to spotkanie okazało się wyjątkowo sympatyczne a przybyli na nie ludzie niezwykle mili i doświadczeni w wielu ekstremalnych wyjazdach. Wymiana informacji połączona z konsumpcją szlachetnego miejscowego browaru była wielce owocna i niewątpliwie zabawna.

Teraz, już w domu, popijamy miejscowe wino i planujemy dzień jutrzejszy – ostatni w stolicy.

Zdjęcia po raz pierwszy


wtorek, 2 grudnia 2014

Jesteśmy w Chilu*


Po ponad 36 godzinach od wyjazdu z Poznania, w końcu weszliśmy do pokoju w Santiago de Chile. Zmęczenie nieco dokucza więc piszę tylko skróconą wersję relacji z czysto kronikarskiego obowiązku.
Lot na pokładzie Dreamlinera to przeżycie samo w sobie. Wreszcie rozumiemy zachwyt tych, którzy mieli okazję przed nami sprawdzić działanie tego najnowszego dziecka Boeinga. Trzynaście godzin w powietrzu minęło bardzo szybko. Jedliśmy, piliśmy i spaliśmy na przemian. Karmili nieźle, poili jeszcze lepiej. Natomiast fantastyczny system rozrywki w zagłówkach siedzeń zostałby wykorzystany znacznie bardziej gdyby nie senność i zmęczenie.
Wylądowaliśmy w Santiago przed czasem i bardzo sprawnie opuściliśmy lotnisko. Tu trzeba jedynie pokreślić fakt, że wszystkie bagaże wjeżdżających do Chile są prześwietlane w poszukiwaniu jakiegokolwiek jedzenia, którego wwożenie jest całkowicie zabronione. Grzywny są ponoć spore. Koniec końców zgodzili się wpuścić nas z TicTacami i Hallsami.
Po szybkim nabyciu w bankomacie lokalnej waluty i zawarciu kilku znajomości z Polakami, którzy też przylecieli naszym lotem, autobusem Centropuerto dojechaliśmy do Los Heroes (właściwie centrum miasta), skąd do hotelu pozostało nam jakieś 1,5 km spaceru. Hotel okazał się jedynie apartamentowcem, w którym każdy właściciel mieszkania sam wynajmuje swoją nieruchomość. A że nasza była jeszcze zajęta toteż przyszło nam czekać do godziny trzeciej. Dzięki temu opóźnieniu udało się jednak zjeść obiad (wybrany niemal na chybił trafił), wypić piwo i wdrapać się na jedno z kilku wzgórz w mieście – Cerro de Santa Lucia.
Pierwsze wrażenia niestety potwierdzają smutną prawdę o tej części świata – NIKT TU NIE MÓWI PO ANGIELSKU.  Zdaje się że czeka nas niezła gimnastyka by załatwić wszystko i doprowadzić ten wyjazd do udanego zakończenia.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

wieści z Barajas

Siedzimy pod bramką do odprawy lotu do Santiago. Jest godzina 23. Za chwilę wpuszczą nas do samolotu w którym spędzimy jakieś 13h.

Dziś wstaliśmy o 6 rano i przy pomocy ludzi dobrej woli (dzięki Kuba) dostaliśmy się do Berlina, z którego bez większych problemów na pokładzie Boeinga 737-800 dotarliśmy do Madrytu. Dwanaście godzin pobytu spędziliśmy biegając po mieście, od Stadionu Santiago Bernabeu, przez most Puenta de Segovia, Real Palace aż po Plaza Mayor i okoliczne uliczki. Madryt robi fajne wrażenie choć gdzieś w tyle głowy pozostaje wspomnienie Barcelony, która to jednak urodą znacznie go przerasta. Spacer był łatwiejszy dzięki całodziennej sieciówce na metro za 8,4e, dzięki której można korzystać do woli ze wszystkich stołecznych środków lokomocji.

Niestety zaczyna się odprawa więc na razie to tyle. Jutro obudzimy się już w Ameryce.

 

sobota, 29 listopada 2014

Prolog

Pomysł tego wyjazdu to zasługa hiszpańskich linii lotniczych Iberia, dzięki którym bilety na trasie Berlin - Madryt - Santiago de Chile - Madryt - Berlin kupiliśmy w czerwcu za około 1200 zł. Decyzja o wyborze tego kierunku zajęła nam jakieś 5 minut. Dopiero mając bilety w ręku, a ściślej na mailu, zaczęliśmy zastanawiać się nad logistyką i organizacją tego 3-tygodniowego pobytu. Pomysłów było wiele. Od Patagonii, Ziemi Ognistej przez Wyspę Wielkanocną, Peru, Boliwię, pustynię Atacama. Koniec końców w głosowaniu równie tajnym jak demokratycznym wybraliśmy wersję z Argentyną i Urugwajem. Tym samym zamierzamy przebyć Amerykę z zachodu na wschód, znad jednego oceanu na drugi, od Santiago do Buenos Aires, przeprawiając się przez Rio de la Plata. W planie także kompleksowe zwiedzanie pustynnych regionów północno-zachodniej Argentyny skupionych wokół Salty i winnic Cafayate.

Jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli (co jest mało prawdopodobne) to wyjazd będzie miał mniej więcej następujący przebieg:

Zaczniemy od Madrytu, w którym spędzimy około 8 godzin w oczekiwaniu na lot do Chile.
02 grudnia - 05 grudnia - Santiago de Chile
06 grudnia - Mendoza
07 grudnia - 12 grudnia - Salta, Tilcara, Jujuy, Cafayate i okolice
13 grudnia - 16 grudnia - Buenos Aires i okolice wraz z Urugwajem
17 grudnia - długi przejazd przez Andy nad Pacyfik
18 grudnia - 21 grudnia - Valparaiso, Vina del Mar i okolice
21 grudnia - 22 grudnia - Santiago de Chile
23 grudnia - kolejne 8h w Madrycie i lądowanie w Berlinie około godziny 18