-

-

wtorek, 9 grudnia 2014

Super Dacia, konie, krowy i droga do Humahuaca

Dzień to był niezwykły. U nas godzina 23 i właśnie wróciliśmy do hotelu, otworzyliśmy wino i dochodzimy do siebie po tym co dziś przeżyliśmy.

Przede wszystkim, zaraz po śniadaniu, w tempie wręcz ekspresowym udało się kupić bilety na lot do Buenos Aires. Cena – 600 zł za osobę to dokładnie to czego się spodziewaliśmy więc bez wahania wybraliśmy drogę powietrzną zamiast dwudziestogodzinnej jazdy autobusem, tańszej jedynie o połowę. Tym samym możemy zostać na północy do soboty. Wylatujemy do stolicy 13 grudnia o 11:45. My będziemy lecieć a ktoś inny w tym czasie w Polsce będzie maszerować. Nie zamienimy się za nic.

Po zakupie biletów okazało się że znów nie mamy gotówki. Błyskawiczne targi z pierwszym napotkanym cinkciarzem i kolejna udana transakcja. Nabieramy wprawy. Dziś dostaliśmy za dolara już 12,60 pesos.

Samochód. Tu spodziewaliśmy się dłuższej przeprawy i początkowo wyglądało nieciekawie. W pierwszej wypożyczalni mieli samochody dostępne dopiero od jutra a tracić dnia nie chcieliśmy. W planie mieliśmy wypożyczenie auta na 4 doby, tak by oddać je w piątek wieczorem lub w sobotę rano. Nie rezerwowaliśmy z góry przez internet i koniec końców okazało się to strzałem w dziesiątkę. W Europcar dostaliśmy jedyne auto jakie mieli – Renault Duster (u nas Dacia) za około 1000 zł z pełnym ubezpieczeniem i bez limitu kilometrów. Właściciel wypożyczalni ładnie mówił po angielsku więc załatwienie formalności zajęło jedynie 30 minut. Początkowo nieco kręciliśmy nosami na ten francusko-rumuński wynalazek  ale teraz jesteśmy zachwyceni. Auto jest duże, wygląda jak terenowe i doskonale radzi sobie z lokalnymi drogami, które często bywają szutrowe.

Wyruszyliśmy od razu. Na północ. Celem był wpisany na listę UNESCO kanion Humahuaca. Odległość od Salty – 240 km. Wojtek za kierownicą a autor w roli nawigatora. Początkowo było dość nerwowo bo lokalsi jeżdżą co najmniej dziwnie i nie do końca przejmują się przepisami.

Już 20 km od Salty wjechaliśmy w góry a droga krajowa numer 9 zaczęła się zwężać. Z każdym kilometrem była mniejsza i niknęła w oczach. Po chwili jechaliśmy przez góry czymś co, co prawda, wciąż było drogą krajową ale szerokość miało mniejszą niż niektóre drogi rowerowe w Poznaniu. 50 km pokonywaliśmy niemal 2 godziny. Co kawałek mijaliśmy stojące przy samej drodze (czasami na niej) krowy i konie.

Dopiero po minięciu Jujuy droga stała się znośna i wjechaliśmy do kanionu. Gigantyczne skały po obu stronach szosy mieniły się kilkunastoma odcieniami czerwieni i brązu. Dziewczyny siedzące z tyłu dokonują cudów by przez otwarte okna samochodu sfotografować wszystko co istotne. Po raz pierwszy zatrzymaliśmy się w wiosce Purmamarca. Kurz, gliniane domostwa wymalowane w bardzo jaskrawe barwy, mały, biały kościółek z XVIII wieku a wszystko to pośród skał kanionu. Prawie jakbyśmy cofnęli się w czasie. Turystów mało. Zjedliśmy obiad w jednej z kilku knajp, zrobiliśmy milion zdjęć i ruszyliśmy dalej.

Sześćdziesiąt kilometrów dalej, cały czas w kanionie – miejscowość Humahuaca. Sami prawdziwi Indianie. Bielony wapnem ratusz, kościół i pomnik na wzgórzu z widokiem na miejscowość i otaczające ją góry. Coraz niżej opadają nam szczęki. Coraz częściej nie możemy uwierzyć że tu jesteśmy.

Wracamy bo goni nas czas. Jesteśmy ponad 200 km od domu a czeka nas przeprawa przez góry. Po drodze kolejne miasto kanionu - Tilcara. Wygląda podobnie do poprzednich ale dziś moglibyśmy zwiedzić każdą liczbę tego rodzaju miejscowości. Znów wspinamy się pośród parterowych zabudowań, pokrytymi kurzem uliczkami i krążymy bez celu zachwycając się niezmiennie.

Tankujemy paliwo – 3,5 zł za litr i wracamy do domu. Wojtek wytrwale prowadzi. W górach wąsko i tym razem ciemno. Ruch niemal zerowy, choć biegające po drodze konie powodują, że jazda bywa nieco stresująca. O 22:30 docieramy do hotelu. Jak dotychczas był to najlepszy dzień całego wyjazdu


Jutro Cafayate i okolice.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz