Dzień to był niezwykły. U nas godzina 23 i właśnie
wróciliśmy do hotelu, otworzyliśmy wino i dochodzimy do siebie po tym co dziś
przeżyliśmy.
Przede wszystkim, zaraz po śniadaniu, w tempie wręcz
ekspresowym udało się kupić bilety na lot do Buenos Aires. Cena – 600 zł za
osobę to dokładnie to czego się spodziewaliśmy więc bez wahania wybraliśmy
drogę powietrzną zamiast dwudziestogodzinnej jazdy autobusem, tańszej jedynie o
połowę. Tym samym możemy zostać na północy do soboty. Wylatujemy do stolicy 13
grudnia o 11:45. My będziemy lecieć a ktoś inny w tym czasie w Polsce będzie
maszerować. Nie zamienimy się za nic.
Po zakupie biletów okazało się że znów nie mamy
gotówki. Błyskawiczne targi z pierwszym napotkanym cinkciarzem i kolejna udana
transakcja. Nabieramy wprawy. Dziś dostaliśmy za dolara już 12,60 pesos.
Samochód. Tu spodziewaliśmy się dłuższej przeprawy i
początkowo wyglądało nieciekawie. W pierwszej wypożyczalni mieli samochody
dostępne dopiero od jutra a tracić dnia nie chcieliśmy. W planie mieliśmy
wypożyczenie auta na 4 doby, tak by oddać je w piątek wieczorem lub w sobotę
rano. Nie rezerwowaliśmy z góry przez internet i koniec końców okazało się to
strzałem w dziesiątkę. W Europcar dostaliśmy jedyne auto jakie mieli – Renault
Duster (u nas Dacia) za około 1000 zł z pełnym ubezpieczeniem i bez limitu
kilometrów. Właściciel wypożyczalni ładnie mówił po angielsku więc załatwienie
formalności zajęło jedynie 30 minut. Początkowo nieco kręciliśmy nosami na ten
francusko-rumuński wynalazek ale teraz
jesteśmy zachwyceni. Auto jest duże, wygląda jak terenowe i doskonale radzi
sobie z lokalnymi drogami, które często bywają szutrowe.
Wyruszyliśmy od razu. Na północ. Celem był wpisany na
listę UNESCO kanion Humahuaca. Odległość od Salty – 240 km. Wojtek za
kierownicą a autor w roli nawigatora. Początkowo było dość nerwowo bo lokalsi jeżdżą
co najmniej dziwnie i nie do końca przejmują się przepisami.
Już 20 km od Salty wjechaliśmy w góry a droga krajowa
numer 9 zaczęła się zwężać. Z każdym kilometrem była mniejsza i niknęła w
oczach. Po chwili jechaliśmy przez góry czymś co, co prawda, wciąż było drogą
krajową ale szerokość miało mniejszą niż niektóre drogi rowerowe w Poznaniu. 50
km pokonywaliśmy niemal 2 godziny. Co kawałek mijaliśmy stojące przy samej
drodze (czasami na niej) krowy i konie.
Dopiero po minięciu Jujuy droga stała się znośna i
wjechaliśmy do kanionu. Gigantyczne skały po obu stronach szosy mieniły się
kilkunastoma odcieniami czerwieni i brązu. Dziewczyny siedzące z tyłu dokonują
cudów by przez otwarte okna samochodu sfotografować wszystko co istotne. Po raz
pierwszy zatrzymaliśmy się w wiosce Purmamarca. Kurz, gliniane domostwa
wymalowane w bardzo jaskrawe barwy, mały, biały kościółek z XVIII wieku a
wszystko to pośród skał kanionu. Prawie jakbyśmy cofnęli się w czasie. Turystów
mało. Zjedliśmy obiad w jednej z kilku knajp, zrobiliśmy milion zdjęć i
ruszyliśmy dalej.
Sześćdziesiąt kilometrów dalej, cały czas w kanionie –
miejscowość Humahuaca. Sami prawdziwi Indianie. Bielony wapnem ratusz, kościół
i pomnik na wzgórzu z widokiem na miejscowość i otaczające ją góry. Coraz niżej
opadają nam szczęki. Coraz częściej nie możemy uwierzyć że tu jesteśmy.
Wracamy bo goni nas czas. Jesteśmy ponad 200 km od
domu a czeka nas przeprawa przez góry. Po drodze kolejne miasto kanionu -
Tilcara. Wygląda podobnie do poprzednich ale dziś moglibyśmy zwiedzić każdą liczbę
tego rodzaju miejscowości. Znów wspinamy się pośród parterowych zabudowań,
pokrytymi kurzem uliczkami i krążymy bez celu zachwycając się niezmiennie.
Tankujemy paliwo – 3,5 zł za litr i wracamy do domu.
Wojtek wytrwale prowadzi. W górach wąsko i tym razem ciemno. Ruch niemal
zerowy, choć biegające po drodze konie powodują, że jazda bywa nieco
stresująca. O 22:30 docieramy do hotelu. Jak dotychczas był to najlepszy dzień
całego wyjazdu
Jutro Cafayate i okolice.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz