Salta zwiedzona. Fantastyczne miasto. Ponoć
najbardziej kolonialne ze wszystkich argentyńskich miast. Spacerując ulicami
człowiek czuje się momentami jak na westernie Sergio Leone.
Wjechaliśmy kolejką na szczyt Cerro San Bernardo, z
którego rozciąga się widok na całą okolicę. U góry piwo i dobre dwie godziny
napawania się widokami. Potem powrót do centrum i poszukiwanie dobrego obiadu.
Tutaj uwaga: Podczas sjesty (do co najmniej godziny 19) właściwie nie da się
nic zjeść. Miasto śpi. Już wcześniej w Mendozie zauważyliśmy, że trwająca około
4h sjesta powoduje, że co bardziej wygłodniali maja spore szanse na śmierć
głodową. Dziś, pomimo palącej potrzeby napchania żołądków, zmuszeni zostaliśmy
do powrotu do hotelu by w ciszy własnego pokoju znieść gorycz innych obyczajów.
Dopiero o 20 mogliśmy w upatrzonej wcześniej, za sprawą rekomendacji trójkowego
dziennikarza Tomasza Gorazdowskiego restauracji, zamówić obiad. Każdy z nas na talerzu otrzymał co najmniej połowę
krowy z frytkami i sałatką. Krowa jednak nie była zbyt dobrze wypieczona więc
nie wszyscy zachwyciliśmy się nią w tym samym stopniu. Nie jesteśmy jednak
pewni czy nie jest to wina naszej słabej znajomości hiszpańskiego bo kelner
przyjmując zamówienie przebąkiwał coś o poziomie wysmażenia (albo tak nam się
zdawało). Tak czy inaczej, kolacja z gigantyczną ilością mięsa, furą frytek,
sałatkami i dwoma litrami wina kosztowała nas około 160 zł co przy czterech
osobach nie jest ceną wygórowaną.
Potem jeszcze nocny spacer po mieście i powrót do
hotelu około północy. Niestety nie udało się dziś kupić biletów do Buenos Aires
ani też wynająć samochodu. Jutro będzie zatem nieco nerwowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz